Na długiej liście rękodzielniczych technik, w których chciałabym kiedyś dojść do wirtuozerii, znajduje się quilling. Nazwa pochodzi z języka angielskiego i nie została jeszcze spolszczona, w tłumaczeniu oznacza po prostu nawijanie na rurkę. Z wąskich, kolorowych pasków papieru zwija się spiralną sprężynę na patyczku, a następnie odpowiednio się ją formuje poprzez zagniatanie wewnętrznych warstw. Tym oto sposobem powstaje piękny papierowy filigran.
Mam dwa ulubione zakątki w przepastnych zasobach Internetu, gdzie podziwiam baśniowe wręcz prace wykonane tą techniką. Pierwszy z nich oddalony jest ode mnie o ponad 2000 km i gdyby nie geniusz odkrycia światłowodów, nie wiedziałabym, że Ilonka tworzy w Irlandii takie piękne rzeczy. Zresztą, nie tylko sama je wykonuje, ale również chętnie dzieli się swoją wiedzą, prezentuje sztuczki rozmaite, udziela wskazówek, zaraża swoją pasją. Na pewno będę sumienną uczennicą, taką grzeczną dziewczynką z moimi ukochanymi warkoczykami, w śnieżnobiałych podkolanówkach i kusej spódniczce. Deklaruję się nie opuścić żadnej lekcji, a postępami w mojej edukacji chwalić się na bieżąco. Drugie miejsce odkryłam dopiero niedawno, kiedy przypadkowo nadepnęłam na bannerek rozdawajkowy sklepu Artimeno i tam od pierwszego wejrzenia zakochałam się w pracach Katji. Quillingowa czarodziejka pochodzi z Ukrainy i dopiero przed dwoma laty osiadła w Polsce. A to, co potrafi ze zwykłego papieru zrobić, dosłownie dech w piersi zapiera.
Moja pierwsza próba podboju quillingowego świata przybrała formę kwietnych kolczyków. Lekkość papieru nie obciąża ucha mimo pozornie dużych rozmiarów biżuterii. Daleko mi do moich mistrzyń, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.