Kalendarium

* Od 5 do 30 września 2017 r. - piesza pielgrzymka do Santiago de Compostela
* bezterminowo: Akcja społeczna Zielone Bronowice

czwartek, 9 maja 2013

Postrzał

Z kapelusza loterii życia wyciągnęłam szczęśliwy los i tym sposobem urodziłam się w Krakowie, kolebce polskiej kultury, sztuki i fantazji. Artystyczna krew płynie w moich żyłach, a swobodny dostęp do elitarnych zdarzeń pozwala na ułamkowo sekundowy proces decyzyjny o wzięciu w nich udziału. Wejściówki spontanicznie zdobyte od KULTURAtki przypominały typowe wizytówkowe kartoniki, ale w magii krakowskiego Kazimierza zamieniły się w pulsujący emocjami wieczór w miejscu nazwanym Scena Pokój, a zlokalizowanym na drugim piętrze w kamienicy przy ul. Starowiślnej 55/6.

Przestrzeń, w której miałam spędzić najbliższe kilka godzin, była absolutnie mi nieznana. Zapytałam więc Wujka Gugla, co w tym temacie ma do powiedzenia. A on zdradził, że najmniejszy teatr świata, każdorazowo limitujący widownię do 13 osób, stanowi część projektu "Sztuka na wynos", owocu pasji oraz miłości Dariusza Starczewskiego i Anki Graczyk. Między wierszami wyczytałam, że z pustymi rękami przyjść nie wypada, przyniosłam więc największy dostępny rozmiar czekolady. Łapówka okazała się niepotrzebna (choć wszelki ślad po niej szybko zaginął), gdyż gospodarze przyjęli nas serdecznie, jak długo w tęsknocie wyczekiwanych krewnych. Przed spektaklem, pod troskliwą opieką promieniującej uśmiechem mamy Anki, w kuchni i na balkonie trzynastu wybrańców popijało kawę lub sączyło wino.

Sama scena rzeczywiście jest zwykłym pokojem, bez wyraźnie zaznaczonej granicy pomiędzy aktorami, a widzami. Z jednej strony stwarza to wrażenie wyjątkowości na VIP-owskiej pozycji zasiadania w pierwszym rzędzie. Z drugiej zaś buduje od samego początku niesamowicie silną więź z bohaterami przedstawienia. W artystycznej twórczości nie obowiązują schematy, a mieszkanie przerodziło się w teatr przez przypadek. Zostało wynajęte jako miejsce prób do wcześniejszego projektu, ale emanowało tak pozytywną energią, że Darek z Anką postanowili przedłużyć umowę najmu, wprowadzając coraz to nowy wymiar funkcjonalności i otwierając drzwi przed szeroką, choć w małych grupkach wpuszczaną, publicznością.


W dniu 7 maja br. mieliśmy zatem możliwość obejrzenia spektaklu zatytułowanego "Postrzał". Autorką tekstu jest Ingrid Lausund. I chociaż był on już wcześniej dostępny w polskiej wersji językowej, zamówiono własne tłumaczenie. Podczas aktorskich studiów w Austrii Anka miała możliwość zapoznania się z oryginałem, więc nalegała na wydobycie źródłowych, mięsistych, ostro zarysowanych charakterologicznie postaci. Maria Fidala znakomicie sobie z tym zadaniem poradziła.

Sama sztuka traktuje o bezduszności korporacyjnej machiny. Szczury biegną na oślep, po drodze podkładając nogę swoim konkurentom, nie zdejmując protezy uśmiechu. Trzynaście twarzy z zachwytem śledziło dynamiczną, pełną skrajnych emocji grę piątki aktorów. Michał Kitliński firankami długich rzęs próbował zdominować damską część zespołu, ale przez wszystkich traktowany był jako śmieszny, nieszkodliwy głupek. Dariusz Starczewski musiał stoczyć walkę z dualizmem swojej osobowości: z jednej strony odbierany był jako opanowany fachowiec, z drugiej zaś toczył boje z traumą z dzieciństwa okaleczonego przerostem rodzicielskich ambicji. Anka Graczyk przeistoczyła się w babochłopa, choć męska część jej wizerunku okazała się jedynie kruchym pancerzem. Kamil Toliński bezwładnie zbierał wszystkie ciosy, mimo pełnej świadomości, że na takie traktowanie sobie nie zasłużył. Aż trudno uwierzyć, że Anna Siek, wpisana w rolę nieśmiałej i wystraszonej, początkującej pracownicy uzależnionej od psychoterapii, jest amatorką uzbrojoną jedynie w zestaw wskazówek od Darka i Anki. Kunsztowną muzyczną oprawę temu widowisku zapewnił Mateusz Kobiałka, a światłem i cieniem zabawił się Marek Oleniacz.

Zachęcam do polowania na wolne krzesła podczas najbliższej serii przedstawień, najlepiej na oficjalnej stronie. W planach projektu "Sztuki na wynos" jest szerzenie teatralnego kaganka pod strzechami, a przecież kiedy już połkną bakcyla włóczęgi, nieprędko wrócą do swojej przystani. A ja czekam na kolejny hołd złożony Melpomenie, gdyż, jak zdradziła Anka, trwają prace nad scenariuszem pod roboczym tytułem "Nie budźcie mnie". Trzymam kciuki za sukces przedsięwzięcia i życzę, aby spełniło się marzenie zachowania niezależności w artystycznym bycie.







środa, 8 maja 2013

Powód do dumy

Mój upcyklingowy naszyjnik został zakwalifikowany do półfinału konkursu "Kalendarz 2014". Pomysł całorocznego przeglądu najciekawszych technik rękodzielniczych pochodzi od sklepu Royal-Stone, oferującego akcesoria do tworzenia biżuterii. Konkurencja jest bardzo silna, ale fakt, że dostałam się do tak zacnego grona, napawa mnie dumą niesłychaną. Naszyjnik wykonany został z butelki PET - krawędzie wyciętych elementów opaliłam nad świeczką, aby nabrały obłych kształtów. Moją i pozostałe prace w kategorii hołdu ekologii obejrzeć można w galerii konkursowej organizatora, a wyboru własnego faworyta dokonać można jednym kliknięciem.




poniedziałek, 6 maja 2013

Trio z Belleville (Les Triplettes de Belleville)

Ostatnio moje życie toczy się w oparach absurdu. Z jednej strony czarująca wiosna gwałtownie eksplodowała kolorem i zapachem, a moja kolekcja dobrych ludzi wypełniła się nowymi, unikalnymi i bezcennymi egzemplarzami, z drugiej zaś chwasty rozmaite z mojego życia muszę ciągle wyrywać i kręcę się nieustannie w kołowrotku paranoi, bo skoro teraz odczuwam ból egzystencjalny, zrozumieć nie potrafię, dlaczego najbliższy termin wizyty u specjalisty dostępny jest dopiero we wrześniu.

Zaserwowałam sobie zatem jedną z moich ulubionych mieszanek konwencji i stylów, mroczną, surrealistyczną, ostrą kreską malowaną bajkę zatytułowaną "Trio z Belleville". Tytułowa trójka to ekscentryczne piosenkarki, które zaskakują swoją pomysłowością nie tylko na muzycznej scenie, ale przede wszystkim ujmują abstrakcyjnym stylem życia i niezwykłą umiejętnością odnalezienia się w każdej sytuacji. Szczególnie polecam ich fantastyczne, na wskroś francuskie, przepisy kulinarne.

Główną bohaterką jest jednak genialna postać babci, Madame Souzy, która dla swojego ukochanego wnuczka, Championa, potrafi dosłownie w łupinie pokonać ocean. Właśnie ta bezwarunkowa babcina miłość stanowi oś całego filmu. Wzruszeń dostarcza upór w poszukiwaniu sposobów na namalowanie uśmiechu na osieroconej buzi. W tej karykaturze francuskiej mentalności nie mogło oczywiście zabraknąć fascynacji kolarstwem i właśnie Tour de France okaże się kluczem do odizolowanego po osobistej tragedii świata chłopca.

Obraz ten zajmuje topowe miejsce w mojej filmotece, choć sceptycznie zazwyczaj podchodzę do animacji. Tym razem jednak zachwyca dbałość o każdy detal i rzeczywiście takie efekty można było uzyskać wyłącznie w studiach graficznych. Jak na bajkowy scenariusz przystało, dobro zwycięża w walce ze złem, a głęboki pokłon w stronę potęgi rodzinnej miłości został oddany, niemniej sposób opowiedzenia tej historii czyni ją wyjątkową i w pełni wartą czasu spędzonego przed ekranem.

Informacje dla zainteresowanych:
reżyseria - Sylvain Chomet
scenariusz - Sylvain Chomet
projekt graficzny - Sylvain Chomet
produkcja - Belgia, Francja, Kanada, Wielka Brytania, Łotwa, 2003

Źródło: http://www.filmweb.pl
                                                      

sobota, 4 maja 2013

Bajka o Instrumentach

Podmuch wiosennego wiatru rozchylił zasłony i lśniący promień słońca pieszczotliwie pogładził po policzku piękną dziewczynę skupioną na lekturze filozoficznej powieści. Altówka, bo tak miała na imię nasza bohaterka, odłożyła książkę i z wdziękiem podniosła się z fotela. Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Przed nią roztaczał się malowniczy widok. Smyczkowy Dwór był bowiem ze wszystkich stron otoczony ogrodem, w którym wiosna doprowadziła do eksplozji kolorów, zapachów i dźwięków.

Altówka westchnęła z zachwytu. Sięgnęła po aksamitną pelerynę i pospiesznie wyszła z domu. Wdychała aromat budzących się kwiatów i głaskała ich barwne główki. Wsłuchała się w rytm ptasiego świergotu i sama zaczęła nucić hymn pochwalny dla najpiękniejszej pory roku. Z początku jej głos był cichy i nieśmiały, z czasem stawał się donośniejszy, przyjmując miękką, łagodną i głęboką barwę brzmienia.

Wzdłuż muru okalającego ogród wysoki, szczupły chłopak o imieniu Flet siał koper na niewielkim poletku należącym do jego rodziny. Przerwał pracę, zdziwiony niską, niemal nosową, tajemniczą nutą. W skupieniu nasłuchiwał i przez wyłom w murze próbował wypatrzeć źródło tego pięknego dźwięku.

Tymczasem Altówka spacerowała wśród budzącej się przyrody nie przerywając swojej pieśni. Doszła do końca ogrodu i weszła na przewieszony nad niewielkim stawem drewniany mostek. Jej głos roznosił się po gładkiej tafli wody.

Młodzieniec, urzeczony cudowną melodią, wysokim głosem zaczął wtórować tajemniczej solistce. Nucił z lekkością, radośnie. Jego pieśń, niczym śpiew płochliwej wilgi dochodzący z koron drzew, rozchodził się po dworskiej posiadłości.

Przestraszona obecnością intruza Altówka oparła się gwałtownie o drewnianą barierkę. Zbutwiała deseczka niespodziewanie pękła i dziewczyna wpadła do lodowatej wody.

Flet bez chwili wahania pospieszył na ratunek. Przeskoczył przez kamienny mur, pobiegł w kierunku stawu i wskoczył w jego toń. Wyłowił uroczą topielicę i przywrócił jej oddech. Wciąż dygotała z zimna, więc wziął ją na ręce i zaniósł do małej drewnianej chatki, w której mieszkał wraz z czterema braćmi.

Na widok Fleta bracia porzucili swoje obowiązki i przybiegli z pomocą. Od śmierci rodziców samodzielnie prowadzili swoje małe gospodarstwo. Obejście wyglądało bardzo ubogo, ale było schludne i zadbane. Bracia troszczyli się o siebie nawzajem i pracowali od świtu do zmierzchu. Nawet najmłodszy, Piccolo, starał się ze wszystkich sił.

Młodzieńcy ułożyli Altówkę wygodnie na łóżku i otulili kocami. Klarnet w dłoniach rozgrzewał jej zziębnięte stopy. Obój zagotował wodę na herbatę. Fagot ręcznikiem osuszał mokre włosy dziewczyny. A mały Piccolo przytaszczył swojego ukochanego kota i położył na łóżku w przekonaniu o leczniczych właściwościach ukochanego futrzaka.

Bracia długo zastanawiali się, jak pomóc dziewczynie. Obój melancholijnym, śpiewnym i dość przenikliwym głosem przekonywał pozostałych, że powinni odnieść Altówkę do dworu. Fagot, charakterystycznym dla siebie tonem, twierdził, że dziewczyna musi odpocząć po wypadku i wystarczy zawiadomić jej rodziców. Klarnet, jak zwykle niezdecydowany, nie potrafił opowiedzieć się po żadnej ze stron. Od dziecka jego charakterystyczną cechą była uległość. Nie miał własnego zdania. Każdemu przytakiwał. Niczym źdźbło trawy na wietrze przychylał się do wypowiedzi swoich kolejnych przedmówców. Jego słowa po prostu zlewały się z barwą głosów otoczenia. Flet natomiast milczał zapatrzony w idealne rysy twarzy śpiącej panny.

Spór rozstrzygnął Piccolo. Wysokim i przenikliwym krzykiem przerwał zażartą dyskusję starszych braci. Oznajmił, że pobiegnie do dworu i nie czekając na odpowiedź, chudy i kościsty chłopiec w podskokach podążył w stronę domu Altówki.

W tym czasie starszy brat Altówki wesoło nucił pod nosem, aby umilić sobie nudne zestawienie miesięcznych rachunków. Matka, zafascynowana włoską kulturą, nadała chłopcu imię Stradivarius, ale nikomu poza nią nie spodobało się to egzotycznie brzmiące i trudne w wymowie słowo, więc wszyscy wołali na niego bardziej swojsko: Skrzypce. Kawalera ucieszył niepodziewany widok rozkrzyczanego malca pod oknem. Zdecydowanie potrzebował pretekstu do zrobienia sobie przerwy w monotonnej pracy. Odłożył papiery i zszedł na dół.

Piccolo zamilkł zaskoczony widokiem Skrzypiec. Był tak podobny do swojej siostry! Różnił się praktycznie jedynie wzrostem oraz tonem głosu, który był nieco wyższy, płytszy i ostrzejszy. Skrzypce roześmiał się patrząc na malucha o szeroko otwartych oczach i rozdziawionej ze zdziwienia buzi. Rozbawiło go osłupienie Piccola, chociaż nie domyślał jego przyczyny.

Piccolo szybko ochłonął i zaczął piskliwie relacjonować przebieg porannych zdarzeń. W miarę słuchania opowieści chłopca, twarz Skrzypiec coraz bardziej poważniała. Młody człowiek bardzo kochał swoją siostrę i nie chciał, żeby przytrafiło się jej coś złego. Zawołał rodziców i wraz z małym przewodnikiem wsiedli do powozu. Ruszyli w stronę drewnianej chatki pięciu braci. Przez całą drogę Piccolo barwnie opowiadał, jak zaopiekowali się piękną panną.

Rodzice Altówki i Skrzypiec nie kryli niezadowolenia. Akurat tego dnia miał przyjechać wybrany przez nich narzeczony dla córki. Ojciec, Kontrabas, długo szykował się do tej wizyty. Bardzo zależało mu, aby Altówka bogato wyszła za mąż, gdyż finanse rodziny mocno podupadały. Matka, Wiolonczela, zbytnio przywiązała się do wystawnego życia, aby pozwolić sobie na rezygnację z niego. Wspólnie wybrali idealnego kandydata na swojego zięcia.

Powóz podjechał pod małą drewnianą chatkę. Altówka właśnie się zbudziła i napotkała rozmarzone oczy Fleta, który cichutko śpiewał miłosną piosenkę. Serce zabiło jej mocniej. To była miłość od pierwszego wejrzenia. I wtedy weszli jej rodzice.

Kontrabas zaczął krzyczeć. Jego niski głos był tak donośny, że zatrzęsły się szyby w oknach chatki. Wtórowała mu Wiolonczela, soczyście i śpiewnie krytykowała córkę, a potem dobitnie dobrzmiewała w głuchych basach przytakując swojemu mężowi. Skrzypce próbował załagodzić sytuację, ale nikt go nie słuchał. Bracia nie odezwali się ani jednym słowem. Altówka starała się przerwać krzyki rodziców, ale jej się nie udało. Pokornie więc wyszła z nimi i wsiadła do powozu. Płakała przez całą drogę powrotną do domu.

Przed dworem stał powóz, a wokół niego nerwowo spacerowali goście rozczarowani brakiem należnego powitania. Kontrabas pokłonił się im i zaczął przepraszać za spóźnienie, pomijając w opowieści udział braci w ratowaniu jego córki. Jej łzy wytłumaczył przerażeniem wywołanym wypadkiem. Zaprosił przyjezdnych do salonu, nie szczędząc im pochlebstw i przymilnych uśmieszków.

W salonie dokonał pełnej prezentacji. Przedstawił swoją rodzinę, a następnie zaczął zachwalać zalety swoich gości. Ojciec absztyfikanta, Róg, był właścicielem wielkiego majątku ziemskiego i karczmy Pod Blaszanym Rogiem. Kontrabas pominął historię, że Róg nie stronił od alkoholu, pod którego wpływem skłonny był do bijatyki i dzięki temu zyskał przydomek Waltornia. Nie wspomniał też o jego upodobaniu do krwawych polowań. Matka, Tuba, nigdy nie pracowała, ale Kontrabas zachwalał jej poświęcenie dla wychowania syna. Najwięcej uwagi poświęcił pozytywnemu wizerunkowi młodzieńca o imieniu Puzon, zupełnie zapominając o jego awersji do nauki i pracy. Towarzyszącą swoim gościom dziewczynę, Trąbkę, ledwie omiótł spojrzeniem.

Róg czystym i donośnym głosem krytykował wystrój salonu i gust swoich gospodarzy. W urodzie Altówki dopatrywał się jedynie defektów i porównywał ją do nieskazitelnej piękności, jaką dla niego była Trąbka. Szczególnie uszczypliwe uwagi kierował w stronę bioder zarówno Altówki, jak i Wiolonczeli, choć trzeba przyznać, że rzeczywiście natura im ich nie poskąpiła.

Tuba parskała przez cały czas z niechęcią. Ton zmieniała jedynie kierując wzrok na swojego ukochanego jedynaka, głęboko, melancholijnie i lirycznie zapewniając go o swojej bezgranicznej miłości.

Puzon wygodnie rozparł się w fotelu i osuszał kolejną szklankę wiśniowej nalewki. Nie zwracał uwagi na otaczające go towarzystwo, podśpiewując pod nosem swoją ulubioną melodię. Jego twarz przybierała ciepły wyraz jedynie wtedy, gdy patrzył na Trąbkę, która płonęła rumieńcem pod wpływem jego spojrzenia.

Dyskusja przypominała transakcję handlową. Osób, których dotyczyła nie dopuszczano do głosu. Altówka łkała. Puzon zachowywał obojętność. Tymczasem ich rodzice rozważali korzyści, jakie mogłoby przynieść zaaranżowane małżeństwo.

Mimo starannego wychowania i nienagannych manier, Altówka nie wytrzymała presji. Gwałtownie wstała i wybiegła z salonu. Zapukała do swojej babci i szlochając poprosiła ją o pomoc. Sędziwa Harfa uważana była za najmądrzejszą osobę w rodzinie. Schorowana, od lat nie wychodziła ze swojego pokoju, ale troska o szczęście ukochanej wnuczki dodała jej sił. Opierając się na ramieniu Altówki powoli doszła do salonu, gdzie toczył się nieobiektywny sąd nad przyszłością dziewczyny.

Głosem czystym i pewnym kategorycznie zakazała targów losem swojej wnuczki. Ta drobna, zdeformowana przez czas i chorobę staruszka wypełniła swoją osobowością całe pomieszczenie. Wszyscy, jak zahipnotyzowani, słuchali jej w milczeniu, niczym niebiańskiej muzyki. Słowa płynęły, pozornie lekkie, a jednak nasycone wiedzą, mądrością i doświadczeniem. Po salonie delikatnie rozchodziła się jej pieśń o potędze czystej i nieskalanej miłości, najpiękniejszym uczuciu, którego nie każdemu udaje się zakosztować. Tak łatwo utracić majątek i zapaść się w niebyt, a prawdziwa miłość dodaje sił, uskrzydla, pozwala przetrwać każdą życiową burzę. Każda nuta wyśpiewana przez Harfę, niczym drogocenna perła, upadała na puszysty dywan i toczyła się w stronę kolejnej osoby, roztaczając na nią swój blask, łagodząc rysy jej twarzy, rozświetlając jej oczy.

Kontrabas przeprosił, że pieniądze przesłoniły mu dobro rodziny. Wiolonczela, jak skarcone dziecko, ze spuszczoną głową wpatrywała się w geometryczny wzór dywanu. Róg również przyznał się do błędu i ucałował dłoń Harfy w podziękowaniu za głos rozsądku. Tuba parskała swoim zwyczajem, kiwając głową na znak skruchy. Nawet zimny i wiecznie nadęty Puzon poczuł, że otworzyło się jego serce. Wstał, poprawił ubranie i podszedł do Trąbki. Ukląkł przed nią i wyznał jej miłość. Rozpromieniona dziewczyna wręcz wyśpiewała mu swoją wzajemność.

Harfa uśmiechnęła się pod pajęczyną zmarszczek. Poprosiła Skrzypce, aby udał się do domku bohaterskich braci i zaprosił ich do dworu. Młodzieniec z radością spełnił jej prośbę. Przyprowadził zdumionych i onieśmielonych chłopców. Nie spodziewali się podziękowań za uratowanie Altówki, ani tym bardziej błogosławieństwa dla zakochanej pary.

Rozpoczęły się przygotowania do podwójnego wesela. Wszyscy starali się, aby ten wspaniały dzień miał równie piękną oprawę. Odnowiono Smyczkowy Dwór i rozpoczęto gruntowny remont ojcowizny pięciu braci. Ku zaskoczeniu wszystkich, podczas rozbiórki starego komina, znaleziono ukryte kosztowności o niewyobrażalnej wręcz wartości. Niespodziewany skarb pozwolił nie tylko na zapewnienie dostatniej przyszłości nowożeńcom i braciom pana młodego, ale również na nadanie niespotykanego rozmachu uroczystościom weselnym. Róg i Tuba zmienili siermiężny wystrój swojej karczmy na prawdziwą salę balową.

Zjechali się krewni i przyjaciele z całego świata. Z Azji przybył Ksylofon, nieco toporny w obejściu kuzyn, rzucający krótkimi, ostrymi zdaniami i do znudzenia zachwalający zalety drewna palisandrowego. Wibrafon, rodem z Ameryki, przekonywał go o wyższości metalicznych dźwięków, choć czasem zmieniał ton na bardziej miękki. Otoczona aurą tajemniczości Czelesta snuła swoje niewiarygodne, baśniowe opowieści.

Przy innym stoliku skupiła się wyjątkowo głośna rodzina Bębnów. Werbel, choć drobnej postury, przekrzykiwał Taktownika, nazywanego z racji swojej potężnej budowy Wielkim Bębnem. Co rusz hałaśliwą dyskusję przerywał im ekscentryczny Tamburyn, pobrzękując przy tym dzwoneczkami zdobiącymi jego ubranie. Kocioł konwersował z Talerzami, przyklaskującymi radośnie każdej jego wypowiedzi. Przysłuchiwał się im Trójkąt, czasem wtrącając z wdziękiem swoje trzy grosze.

Nawet Marakasy przyleciały z Afryki, aby świętować wielki dzień Altówki i Fleta. Z charakterystycznym dla siebie szelestem kręciły się po weselnej sali i zaglądały w każdy kąt zabawiając rozmową wszystkich biesiadników.

Muzyka rozbrzmiewała na całą okolicę. „Poloneza czas zacząć” – ogłosił Klarnet, który samozwańczo przejął rolę weselnego wodzireja. Gracji ruchów par biesiadnych towarzyszyły posuwiste kroki. Powoli, rytmicznie, tancerze uroczyście krążyli po sali.

Klarnet klasnął w dłonie i rozległy się dźwięki oberka. Szybkie tempo tej formy tanecznej sprawiło, że gospoda zamieniła się w migoczącą, wielobarwną tkaninę, w której trudno było rozpoznać poszczególne osoby. Kolorowe stroje weselnych gości zlewały się w jedność. Flet z Altówką i Puzon z Trąbką wirowali na środku parkietu. Młodzieńcy z wigorem przytupywali, robili przysiady i wywijali hołubce wokół swoich partnerek.

Widząc kropelki potu na czołach tancerzy, Klarnet znów zaklaskał i melodia zwolniła, przechodząc w dźwięki spokojniejszego, ale wesołego i dynamicznego mazura. Niektóre pary przysiadały jednak zmęczone przy swoich stolikach.

Klarnetowi bardzo zależało, aby każdy bawił się równie dobrze. Zabrzmiały nastrojowe, wręcz liryczne, nuty kujawiaka i wszyscy weselnicy wrócili na parkiet. Uśmiechnięte pary powoli i spokojnie obracały się i lekko kołysały.

Przyszedł czas na następne tańce. Nieśmiała Trąbka rozkwitła w walcu rosyjskim, a Puzon nie przestawał nucić jej do ucha miłosnych wyznań. Róg i Tuba obserwowali młodych, wzdychając z zachwytu nad ich świeżością i urodą.

W walcu angielskim królowała Altówka. Flet prowadził ją z czułością, trzymał pozornie lekko, ale stanowczo, unosili się i opadali z wdziękiem, ich sylwetki tworzyły subtelne linie, przypominali falującą taflę wody. Goście nie mogli oderwać od nich oczu.

Klarnet znów przyspieszył tempo i salę wypełniły żywe dźwięki. Uśmiechnięci, wpół objęci goście wirowali najpierw w walcu wiedeńskim, a później w walcu francuskim. Wszyscy tańczyli, śpiewali i emanowali szczęściem. Zabawa trwała do białego rana.



Tekst niniejszy popełniłam dawno temu, ale dla poprawy nastroju dzisiejszego burego i mokrego dnia wygrzebałam go z szuflady służącej jako kosz na odpryski z mojej głowy. Osobistemu mojemu trollowi przypominam, że to jedynie fikcja literacka, a pozostałym życzę miłego słuchania.



środa, 1 maja 2013

Turniej w Myślenicach

W petankę zagrałam o wiele wcześniej niż się spodziewałam. Nie był to oczywiście mądry pomysł, gdyż niesprawność mojej prawicy powinna nakłonić mnie do objęcia jej ścisłą ochroną gatunkową, ale przecież słynę z nietrafionych wyborów i przyzwyczajona jestem do ponoszenia konsekwencji niereformowalnego kierowania się emocjami zamiast rozumem. Wypełniłam zatem swoją amatorszczyzną drużynowy wakat.

Mimo kiszącej się pogody w dniu 1 maja do Myślenic przybyła z rozmaitych zakątków Polski silna brygada wielbicieli gry w bule, plasujących się w najróżniejszych punktach na wykresach wieku, doświadczenia i umiejętności. Szczęśliwie, jednak deszcz zrezygnował z udziału. W zawodach wystartowały 24 dwuosobowe drużyny, więc nie było z nami chyba tragicznie, skoro w gronie profesjonalistów uplasowaliśmy się na dwudziestej pozycji. Wbrew pokoleniowym i warsztatowym różnicom, na turnieju panowała niesamowicie serdeczna atmosfera. Właśnie ten rodzinny wymiar imprezy podobał mi się najbardziej.


A teraz otulam się bólem w oczekiwaniu na przyszłotygodniowe wyniki badań, które zapewne zapoczątkują kolejny maraton po labiryncie polskiej służby zdrowia. Prawa ręka jest dla mnie bezcenna, więc muszę o nią zawalczyć.


wtorek, 30 kwietnia 2013

Ludzie z pasją

Uwielbiam ludzi, którzy wychodzą poza schemat codzienności i nie ograniczają się wyłącznie do konsumpcji jałowej papki serwowanej na ekranie telewizora albo do narzekania nad swoim bezbarwnym losem. Każda pasja, choć niekoniecznie musi dla mnie zrozumiała, nadaje życiu koloryt. Zjawiskiem absolutnie bezcennym jest, moim zdaniem, umiejętność wciągania innych w świat swoich zainteresowań.

Wybraliśmy się do Parku Jordana, gdzie w strefie rekreacyjnej znaleźć można bulodromy. Petanka wywodzi się z Francji i zalicza się do kategorii gier zręcznościowych. I jeśli udało mi się cokolwiek zrozumieć, to chodzi o rzucanie dużymi kulami w stronę takiej małej kuleczki, a punkty zdobywa ten zawodnik, który dorzuci najbliżej. Oczywiście zasady są o wiele bardziej skomplikowane, jak choćby wytyczne dotyczące miejsca i sposobu rzutu, wybijanie buli przeciwnika, mierzenie odległości, itd. Pewnego dnia być może sama spróbuję zagrać, a wtedy zagłębię się w reguły. Na razie jednak kontuzja prawej ręki zatrzymała mnie na trybunie biernego obserwatora. a na żwirowym placu o wymarzone 13 punktów ostro zawalczyli Marcelina i Rafał.


Niespodziewanie miłe towarzystwo pojawiło się na sąsiednim bulodromie. Przynieśli ze sobą mnóstwo dziwnych rzeczy, więc moja ciekawość została podkręcona do maksimum. Początkowo ich zachowanie przypominało typową rozgrzewkę przed zawodami sportowymi - bieganie, ćwiczenia rozciągające, itd. Później jednak zaczęli ubierać na siebie zgoła ekscentryczną odzież. Okazało się, że Agnieszka, Krzysiek i Paweł pasjonują się odtwórstwem historycznym, a ich parkowe spotkania stanowią trening przed turniejami rycerskimi. Moje wrodzone tchórzostwo i paniczna reakcja na widok choćby kropli krwi zdecydowanie wykluczają osobisty udział w takiej bitwie, ale mam nadzieję, że nadarzy się kiedyś okazja obejrzenia ich w pełnym rynsztunku.



poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Raut Charytatywny

W niedzielę 28 kwietnia miałam okazję uczestniczyć w niezwykłym wydarzeniu. Niesamowitą mieszankę muzyki, mody i sztuki w ramach Rautu Charytatywnego zaserwowała Fundacja na Rzecz Osób Niepełnosprawnych - Bona fide, a gościny w swoich zabytkowych wnętrzach przy ul. Lubicz 5 udzielił Hotel Europejski. I właśnie w takiej wyjątkowej oprawie mogłam spędzić uroczy wieczór z moimi znajomymi.


Oczywiście, cała wrażeniowa dla zaproszonych gości część była jedynie dodatkiem do szczytnej idei, dla jakiej zorganizowano tą imprezę, a mianowicie pozyskania środków dla podopiecznych Fundacji. Nastąpił więc szereg wystąpień wprowadzających w statutowe działania i bieżące potrzeby. Aby wprawić publiczność w pozytywny, licytacyjny nastrój, swoim głosem, na przemian jazzująco, balladowo i po góralsku, poczarowała Hanka Wójciak, której pierwsza płyta powinna ukazać się jesienią tego roku. Mogliśmy też obejrzeć dwa fantastyczne pokazy mody. Jako pierwsze pomiędzy stolikami przespacerowały się suknie autorstwa Marty Polaczyk. Prezentację uwodzicielskich projektów Laury Obrzut już podziwiałam kiedyś w Sukiennicach i z równym zachwytem patrzyłam teraz na jej najnowszą kolekcję zatytułowaną "Powiew wiosny".

Prezes Fundacji Małgorzata Wodzień                                                      Hanka Wójciak przy akompaniamencie Mateusza Szczypki

Projekty Marty Polaczyk

Projekty Laury Obrzut

Po części rozrywkowej nastąpiła licytacja. Zakupić można było obrazy podarowane zarówno przez ich autorów, np. Edytę Sokół, jak i przez kolekcjonerów. Pod młotek trafiły przeróżne przedmioty. Największą furorę zrobiły litografie, staloryty i miedzioryty. Miałam ogromną chrapkę na srebrne spinki do mankietów z herbem Krakowa, oczywiście w przeznaczeniu prezentowym, ale bój o nie tak zażarty był, że wywiesiłam białą flagę. Mam nadzieję, że organizatorzy byli zadowoleni z aukcyjnego zaangażowania gości, gdyż z minuty na minutę atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. A ja nie mogłam odmówić sobie przyjemności zrobienia kilku pamiątkowych fotografii z gwiazdami wieczoru.

Z Edytą Sokół                                                                                                                 Z Laurą Obrzut

Z Hanką Wójciak


sobota, 27 kwietnia 2013

Epitafium

W głowie gwarno jak na targu
Uciec chcę przed tym zamętem
Więc wyciągam ciernie myśli
Znów się bawię atramentem
I na papier kapię krople
Które wypełniły czarę
Pełnego emocji życia
Szalonego ponad miarę
Chcę zatrzymać się w tym pędzie
Odnaleźć ciszy dekadę
I doczekać się tej chwili
Kiedy kornik zje szufladę
Światło dzienne ujrzą słowa
Napisane dla zabawy
Wierszy tom pośmiertnie wydam
By spocząć pod wieńcem sławy



piątek, 26 kwietnia 2013

Cztery koty

Czwartkowy wieczór usadowił się na pięciolinii. Tym razem nogi poniosły mnie do Klubu Herbacianego Nie lubię poniedziałków. Odkryłam to miejsce całkiem niedawno przy okazji stand up'owych zmagań moich kolegów. Ta maleńka knajpka mieści się przy ul. Szlak 14, a jej wykafelkowane w peerelowskim stylu ściany w poszukiwaniu pierwotnej wizji przeznaczenia lokalu nasuwają skojarzenia ze sklepem mięsnym. Wbrew pozorom udało się tu stworzyć wyjątkowo przytulną atmosferę, a oprócz rozmaitych trunków klub serwuje smakowite kąski wszelakiej rozrywki dla duszy. Wybrałam się z moim przyjacielem Maćkiem na koncert zespołu Cztery koty. Nie ukrywam, że czynnikiem kuszącym była nazwa zespołu, a moja powszechnie znana słabość do tych futrzaków ograniczyła przedkoncertowe szpiegostwo wyłącznie do sprawdzenia gatunku muzycznego. Rock jak najbardziej podchodzi pod moje gusta.

Tak naprawdę kapelę Cztery koty tworzy duet muzycznych pasjonatów: Antonina Kardaś śpiewa, a Paweł Kaczmarczyk gra na gitarze (choć i jemu zdarza się dośpiewywać w niektórych kawałkach). A jednak wyjątkowo na scenie rzeczywiście grasowała kocia czwórka, gdyż gościnnie w bębny uderzał Sławomir Zięba, a w harmonijkę dmuchał Adrian Szupke.


Antonina i Paweł poznali się w liceum w Suchej Beskidzkiej. Do Krakowa przyjechali poszerzać horyzonty naukowe - ona ćwiczy cyrylicę w ramach filologii rosyjskiej, on wybrał architekturę. W czasie poszukiwania nazwy dla zespołu Tosia była szczęśliwą posiadaczką kociej czwórki: Fifi, Ginger, Pysi i Koki. Później pojawiła się jeszcze Dona, ale pierwotna cyfra pozostała już niezmieniona.

Kapela eksploatuje przede wszystkim rockowe, bluesowe i punkowe złoża muzyczne. Na razie ograniczają się jedynie do coverów (nawet w kilku przypadkach wypadając, moim zdaniem, lepiej niż oryginał), ale zdradzili, że pracują nad własnym materiałem. Na uwagę zasługują niesamowite możliwości głosowe Tosi - świetnie radzi sobie zarówno w delikatnych balladach, jak i w ostrych, typowo męskich kawałkach, nie tylko w polskiej wersji językowej, ale również po angielsku i rosyjsku. Najbardziej jednak urzekły mnie partie śpiewane wspólnie przez Tosię i przez Pawła - pasja i namiętność iskrząca w ich spojrzeniach pełnych wzajemnej miłości i czułości tworzą znakomitą, niepowtarzalną oprawę dla każdej piosenki. Na Cztery koty regularnie można się natknąć w różnych krakowskich klubach, więc zapraszam do podglądania koncertowych harmonogramów na oficjalnej stronie zespołu.




czwartek, 25 kwietnia 2013

Spacer po lesie

Czasami człowiek się potyka. O zwyczajną podłość ludzką, zawiść, mściwość, nienawiść, zakłamanie, małostkowość. Zupełnie tych cech nie potrafię zrozumieć. Zapewne dlatego, że każdy patrzy na innych przez pryzmat własnego szkieletu psychicznego. A może dlatego, że moje życiowe ścieżki krzyżują się zwykle z dobrymi duszami i nie jestem przyzwyczajona do konfrontacji ze złośliwymi trollami? I przychodzi nagle taka chwila, że ma się nieposkromioną ochotę porzucić wszystko i uciec gdzieś w nieznane, jak najdalej. Chociaż na kilka minut zaszyć się w zdziczałej głuszy poza wszelkimi schematami, bez tych złych spojrzeń ciskających gromami nieuzasadnionej wrogości, zanurkować w odmęty ciszy i błogiego spokoju.


Zaczarowana jestem pięknem przyrody. Nawet złamana wiatrem gałąź jawi się jako najpiękniejsze dzieło sztuki. Natura jest wirtuozem, niedościgłym w swych umiejętnościach. Zapraszam na krótki spacer po urokliwym zakamarku, choć w fotografiach, niestety, nie można zamknąć radosnego śpiewu ptaków i tajemniczego szelestu liści, zapachu dzikich roślin, smaku leśnego powietrza, delikatnego dotyku traw i mchu oraz tej niesamowitej, baśniowej atmosfery niczym nieskrępowanej wolności.