Desant powietrzny na terytorium mojej prywatnej przestrzeni w 80% generuje ból i destrukcję. Najgorsza i najliczniejsza jest oczywiście armia komarów. Do niedawna każde natarcie poprzedzone było torturami w postaci brzęczenia o najbardziej denerwującej częstotliwości. W tym roku bestie się wycwaniły. Skradają się bezszelestnie i atakują znienacka. Bliskie spotkanie ze zmutowanymi potomkami wampirów zdradzają dopiero płomienie na skórze i bąble wielkości główek kapusty. Jestem alergikiem, więc reaguję nasilonymi odczynami po każdym ukąszeniu. Zupa z komarów mogłaby mnie zabić.
Drugie pod względem liczebności wrogie siły to mole. Nie próbują mnie wprawdzie zjeść, ale przerobienie mojego ulubionego płaszcza na sitko uznałam za przegięcie. Wypowiedziałam wojnę na śmierć i życie. Na razie przegrywam. Ciągle przylatują nowe oddziały. Prawdopodobnie włamują się przez przewody wentylacyjne. Omijają pułapki, nie boją się kulek, w pokrowcach antymolowych urządzają sobie kongresy.
Najbardziej jednak boję się szerszeni. Już dwóch bandziorów bezczelnie wśliznęło się przez uchylone okno do naszej sypialni. Panny koty za każdym razem chciały same usunąć zagrożenie, ale pozwalam im bawić się wyłącznie z muchami. Otworzyłam okno i argumentując nieskoordynowanymi wymachami z użyciem rolek z gazet nakazałam zbirom opuścić nasz dom. Odlecieli. Pozostał niepokój. Gdzieś muszą mieć gniazdo...
Oczywiście, miewam również latających gości, których wizyty niezwykle mnie cieszą. Pszczoły i motyle pracowicie spijają nektar z kwiatów lawendy, kocimiętki i budlei. Niespodziewanie do ogrodu wpadła ważka płaskobrzucha (Libellula depressa). Mieszkam w wyjątkowo suchej okolicy. Nawet oczka wodnego w pobliżu nie można znaleźć. Jedyną rzeczkę, Młynówkę Królewską, zasypano w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Stawy hodowlane zniknęły znacznie wcześniej, ustępując miejsca zabudowie. Deweloperka współcześnie dokończyła zniszczenia. Czego ważka szukała na betonowej pustyni?