Fot. Maciej Trąbka
Z domu wyszłam o 4:30. Zrezygnowałam ze snu, żeby się nie spóźnić na miejsce zbiórki. Dotarłam przed czasem. Tutaj należą mi się owacje na stojąco, bo punktualność z pewnością nie jest moją mocną stroną. Podzieliliśmy się na dwie drużyny, a ja trafiłam do tej męskiej uzbrojonej w samochód. Drużyna żeńska wystartowała wcześniej regularnym busikiem.
Początki wyglądały niewinnie. Franciszek jechał przez miasto i zbierał kolejno członków załogi: Maćka, Marka, mnie, Michała, Sebastiana, Jędrka. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na MOP-ie Stanisławice i tu powiało grozą. Samochód zdechł. Straciliśmy pierwszego członka wyprawy. Franek musiał czekać na lawetę. Moja wyobraźnia, świeżo nakręcona nocną projekcją filmu "Shrine", beznadziejnego horroru klasy gie, przygotowała się na dalsze straty w ludziach.
W osłabionym składzie przeszliśmy na drugą stronę autostrady do MOP-u Kłaj. Oblodzone porannym przymrozkiem szyby obudziły w chłopakach pokłady artystyczne, które wyrazili w sztuce naszkielnej. W wielbłądziej formie nie wzbudziliśmy u nikogo sympatii jako potencjalni autostopowicze, więc zamówiliśmy taksówkę, aby wrócić do Krakowa. Przejażdżka wyceniona została na 150 zł, czyli pierwotny koszt dojazdu samochodem do Ustrzyk i z powrotem.
Na jakimś skrzyżowaniu, którego nawet nie potrafię zlokalizować w przestrzeni Krakowa, próbowaliśmy złapać Barbarę. Nie, nie polowaliśmy na żadną pannę, tylko na rejsowy busik o takiej nazwie, który według internetów powinien tamtędy przejeżdżać. Powinien... Zapakowaliśmy się do tramwaju w kierunku dworca kolejowego. Fatum przypomniało o sobie i straciliśmy Marka. Przeraziła go perspektywa utrzymania pionu aż do Przemyśla, bo miejsc siedzących w pociągu już nie było.
Rzeczywistość okazała się mniej dramatyczna i krótko odgrywaliśmy rolę zawalidróg w przejściu wagonu. Przez chwilę nawet cieszyliśmy się zdobytym w całości przedziałem, a szczęśliwcy wyrwali kilkadziesiąt minut snu. W tym czasie drużyna żeńska umierała z tęsknoty czekając na nas w Bieszczadach. Na miejsce dotarła bowiem tylko jedna sztuka, Weronika, więc nic dziwnego, że bardzo brakowało jej znajomych twarzy.
W Przemyślu zamieniliśmy się w sardynki i z trudem upchnęliśmy się w puszce PKS-u. Nieco luźniej było dopiero w następnym, na trasie Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne. Udało nam się nikogo nie zgubić, chociaż symbolicznie Jędrek stracił czapkę. Zmierzchało. Przed nami ciągnęło się jeszcze spore asfaltowe podejście, ale nie łapaliśmy stopa, aby nacieszyć się spacerem w ostatnich godzinach pierwszego dnia w Bieszczadach. Zwłoki Weroniki ożywiły się, kiedy o 19:30 wtoczyliśmy się do Bacówki pod Małą Rawką.
W schronisku powitało nas 5 kotów. Najdostojniejszy z nich, Imbir, nie zapomniał nawet o pożegnaniu, kiedy wychodziliśmy o świcie, i odprowadził nas pod sam las. Mgły, niczym anielskie skrzydła, unosiły się nad dolinami. Nie spodziewaliśmy się, że na szczytach również będą nam wiernie towarzyszyć. Z Wielkiej i Małej Rawki kompletnie nic nie było widać w dalszej perspektywie niż kilka metrów. A do mnie znów dochodziły echa tego kiepskiego horroru, w którym obelisk ukrywał się w oparach, a uczestnikom wyprawy groziło niebezpieczeństwo. Przed następnym wyjazdem obejrzę zwariowaną komedię.
Pogoda wyostrzyła się dopiero, gdy zeszliśmy do Ustrzyk Górnych. Na Połoninie Caryńskiej słońce rywalizowało z wiatrem, żeby ustąpić w końcu miejsca opadom śniegu. Ruszyliśmy w stronę Koliby. Najbardziej podatny na grawitację Sebastian dosłownie zjechał po zboczu do granicy lasu.
Bieszczadzka fauna również zapadła w naszej pamięci. Na Maćka, a właściwie na jego plecak, napadł lis. Wygryzł dziurę, poprzegryzał puszki, zjadł pół jabłka. W schronisku przy szybie tańczył motylek, któremu pomyliły się pory roku. Przy śniadaniu towarzyszył nam kociak, ale kiedy poszłam do gospodarzy dowiedzieć się, jak ma na imię, okazało się, że wpuściłam jakiegoś obcego. Pożegnalny spacer doprowadził nas do Bereżek.
Po sezonie komunikacja publiczna w Bieszczadach pozostawia wiele do życzenia. Podzieliliśmy się na trzy dwuosobowe drużyny. Wylosowałam Sebastiana, a Sebastian najkrótszą słomkę. Jako pierwsi pomachaliśmy do przejeżdżających samochodów. Chłopcy z Krynicy podrzucili nas do Ustrzyk Dolnych. Tam trafiliśmy na autobus-widmo. Nie było go na żadnym rozkładzie ani w internetach, ale dowiózł nas bezpośrednio do Krakowa. Wygraliśmy. Pozostali nazwali nas frajerami i zwierzętami. W całości pokonali te kilkaset kilometrów autostopem. W ramach zwieńczenia bieszczadzkiej przygody spotkaliśmy się przy piwie w niemal pełnym składzie. Dotarły wszystkie nasze zguby z pierwszego dnia i tylko Michał uciekł odpocząć do domu. Świętowaliśmy naszą integrację aż do zamknięcia baru. Nie mogę doczekać się następnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz